„The Light is Mine” – mówi Willem Dafoe i ja mu wierzę. A jednocześnie nie dowierzam własnym zmysłom, że to, co widzę, słyszę i wchłaniam emocjonalnie jest możliwe do zawarcia w jednym obrazie. Nie do końca w filmie, bo filmem bym tego nie określiła – to raczej sfilmowana sztuka, w której szekspirowscy bohaterowie zmagają się to ze sobą nawzajem, to z wszechobecnym światłocieniem, to znów z narastającą klaustrofobią pomieszczeń.
Oniryczna opowieść o prawdziwym szaleństwie prawie wylewa się z ciasnego, kwadratowego kadru. To kadr, z którego widz nie jest w stanie uciec, osaczony ścianami latarni i tylko chwilę wytchnienia daje mu świat zewnętrzny, dopóki nie zda sobie sprawy, że tu z kolei jest odgrodzony od tego prawdziwego świata falami bezkresnego oceanu. I w tym momencie zaczyna naprawdę brakować nam oddechu.
Spektakl niezwykły, bo przez prawie dwie godziny naszą uwagę przykuwa od pierwszej do ostatniej minuty jedynie dwóch aktorów. Willem Dafoe, tak jak się spodziewamy, znakomity, ale okazuje się również, że skąpany w psychodelii Robert Pattinson naprawdę potrafi grać i nie powinien zamykać się w kategoriach filmów o metroseksualnych, wychudzonych wampirach.
Rzadko się zdarza, że film zawiera ni mniej, ni więcej tylko dokładnie to, co powinien. Sceny są sprawnie zmontowane i nie przegadane, nie ma dłużyzn i mimo to, że historia jest prosta lub wręcz ma strukturę przypowieści i pozornie niewiele się dzieje, tak naprawdę dzieje się bardzo wiele i intensywnie. Gatunkowo dostajemy zgrabny mix tragedii, horroru, thrillera, filmu obyczajowego, studium psychologicznego i opowieści przygodowej. W kilku momentach możemy też wyczuć subtelny humor słowny płynący z czarodziejskich ust starego latarnika.
Film świetny od strony technicznej – zdjęcia są rewelacyjne, ale to, co najbardziej przykuło moją uwagę to dźwięk i jego montaż – obstawiam, co najmniej, oscarową nominację w tych kategoriach. Dźwięk syreny przepływających statków przypominający wołanie zranionego wieloryba o pomoc zostanie z nami na długo.
Obraz gęsty od metafor i nawiązań - od "Ptaków" Hitchcocka, przez Greka Zorbę, mitologię, pogańskie wierzenia i fantasy, a i nawet powszechnie znany mit o Prometeuszu znalazł tu swoje miejsce. I co najważniejsze – film nie operuje łopatą, jest obrazem otwartym – myślę, że ilu widzów, tyle interpretacji i każdy może czytać go na swój własny sposób.
Znakomity! Polecam gorąco!
Jedna uwaga techniczna. Dźwięk syreny (nomen omen) nie pochodzą z przepływających statków, ale ze samej latarni. Jest to tak zwany sygnał mgłowy emitowany w warunkach ograniczonej widoczności. W jednej ze scen Winslow czyści dużą miedzianą tubę (leżąc w niej) - to właśnie to urządzenie.